Do „Auschwitz” przywieźli ją, gdy miała 20 lat. Razem z mamą znalazła się w jednym z pierwszych transportów dla polskich kobiet wywożonych do tego niemieckiego obozu śmierci. Walentyna Nikodem, wówczas nosząca jeszcze nazwisko Ignaszewska, gorąco wierzyła, że po gehennie aresztów w Łodzi może być już tylko lepiej, a jeśli kierują ją do obozu, to będzie tam jakaś praca, wyżywienie i zakwaterowanie. W 1942 r. Polacy jeszcze nie wiedzieli, czym jest „Auschwitz”, a „Birkenau” dopiero powstawało. Młoda Walentyna jeszcze w dniu przyjazdu zobaczyła, co będzie musiała przetrwać przez najbliższe lata. Zaraz po rozładunku pociągu, którym przyjechała, trafiła na kolumnę słowackich żydówek, wracających z przymusowej pracy. Jak sama opisuje to był upiorny obraz, gdzie trudno było nawet zidentyfikować człowieka, a co dopiero rozpoznać jego płeć. Kobiety były ogolone na łyso, skrajnie wychudzone, brudne, cuchnące, odziane jedynie w odarte mundury rosyjskich jeńców, krzyczące, płaczące, jęczące, porozumiewające się przedziwnym językiem. Gdy zobaczyły kocioł z wieczornymi „ziółkami”, jak wówczas nazywano herbatę gotowaną z trawy i chwastów, zaczęły się tratować, by choć zwilżyć usta jedynym, co było w obozie do picia.
Pobudka była już o godz. 4 rano. Jeśli stan więźniów się zgadzał, apel trwał „jedynie” dwie godziny. To jednak nic w porównaniu z upiorami nocy. Plaga wesz i pcheł szybko zlokalizowała nowe żywicielki. Po obozie biegały szczury wielkości kotów, które potrafiły podczas snu rozgryźć kobietom oczy. O toalecie można było zapomnieć. Rurki z rozwierconymi dziurami, które potocznie nazywano „łaźnią” rzadko tryskały wodą, zaś ubikacje już dawno się zapchały, a ich zawartość ciekła po schodach. Później (w Brzezince) wykopano rów otoczony cementem, na którym kobiety kucały za potrzebą. Zdarzało się, że w pośpiechu i tłoku kilku tysięcy więźniarek, które w tej samej chwili musiały oddawać swe potrzeby, część wpadała do szamba, a najsłabsze z nich czasem się nawet topiły. Jeśli, któraś z kobiet poczuła „potrzebę” w nocy, musiała czekać do brzasku, bowiem strażnicy obozowi potrafili zastrzelić więźniarkę, za próbę ucieczki, nawet jeśli szła jedynie do ustępu. Żołnierzom się to opłacało, bowiem za każdego zastrzelonego „uciekiniera” dowódcy przyznawali tydzień płatnego urlopu.
W dzień nie było lepiej. Kobiety pracowały przy rozbijaniu kamieni służących utwardzeniu wiejskich dróg, lub pracowały w polu, gdzie zbierały ziemniaki, lub ścinały zboże. Nawet w największe upały nikt nie dowoził im wody. Czasem zdarzało się, że któraś z więźniarek rzuciła się do kałuży, lub kopała dziurę w ziemi, by zobaczyć choć parę kropel wody, ale za to pilnujące ich SS-manki surowo karały. Potrafiły nawet zabić, bowiem bały się plagi tyfusu, czy innych chorób w obozie, jakie mogłyby zostać przyniesione z takiej sadzawki, natomiast śmierć z odwodnienia była czysta i każdy miał do niej prawo.
Na pierwsze święta Bożego Narodzenia SS-mani zorganizowali kobietom choinkę. Zamiast prezentów ułożyli jednak pod nią stos martwych mężczyzn, do którego kazali potem śpiewać „Stille nacht”, czyli niemiecką wersję kolędy „Cicha noc”. I rzeczywiście noce obozowe były ciche. Każdy ruch i głos mógł ściągnąć uwagę wartowników, lub co gorsza, obozowych „lekarzy”, przy czym ci akurat nie zajmowali się leczeniem ludzi. Byli tam obserwować granice ludzkiej wytrzymałości, stadia rozwoju chorób, a także przeprowadzali własne eksperymenty. Kiedy kogoś zabierał obozowy doktor, to było niemal równoznaczne z wyrokiem śmierci.
Oczywiście przyczyn zgonów w „Auschwitz” i „Birkenau” było więcej, ale o nich dowiecie się od bohaterki naszego cyklu: „Lekcja prawdziwej historii”, Walentyny Nikodem, która przetrwała obozowe piekło, by dać świadectwo prawdziwe i polskiej niezłomności.